Dikeos
846 m n.p.m.
Monia – spokojnie, pykniemy tę górkę w pół godzinki!
Nooo… Ty jak zwykle wielki optymista. Nie byłeś, nie wiesz…
Ale Monia, ta górka ma mniej niż nasza Czantoria, więc w czym widzisz problem?
Ale tam jest inna temperatura, ja mogę się źle czuć, bo w upale dobrze wiesz, że mi nogi puchną, a poza tym nie znasz terenu.
Nie znam, ale poznam, bo chyba sobie nie wyobrażasz, żeby lecieć taki kawał świata i nie zdobyć najwyższego a jednocześnie tak niskiego szczytu na Kosie!
No dobrze, ale zaplanuj lepiej wszystko tak, żeby nikomu nic się nie stało. Bo może i małe, ale to zawsze góry.
Jak coś będzie nie tak, to będzie Twoja wina!
Ok, damy radę 🙂
To tylko pół godzinki, może 40 minut!
Napalony jak dzik na żołędzie wziąłem się za planowanie naszego wyjazdu, a pierwszym celem, który mieliśmy zrobić był właśnie Dikeos. Nawiasem mówiąc, lepiej mieć to za sobą, bo jeszcze Rozmusiakowa się rozmyśli i zburzy cały misternie ułożony plan zwiedzania wyspy.
Zatem wyruszamy na szlak;
Trzeba tu jednak nadmienić, że na Kos udaliśmy się większą grupą, z którą po zakwaterowaniu w obiekcie hotelowym trochę nam się zasiedziało przy hotelowym basenie, nieopodal którego znajdowała się baza z alkoholem. Tak nam się dobrze siedziało w towarzystwie własnym jak też i tej bazy popijając niezliczoną ilość drinków, że ilość ta była tak bardzo niezliczona, że nie wiem o której trafiliśmy do naszego pokoju. Na szczęście zakodowana wcześniej w głowie informacja, że trzeba bardzo wcześnie wstać by zdobyć Dikeos, pozwoliła nam się jakoś ogarnąć z rana. Bo wiadomo, że każda minuta opóźniania w tym przypadku, to słoneczko nie oszczędza nikogo i upał coraz większy będzie przy tak zacnym szczytowaniu.
Na szczęście to tylko pół godzinki i będzie po temacie.
Skacowani niemiłosiernie wchodzimy pod zimny prysznic, ogarniamy się po japońsku, czyli jakotako, i idziemy… nie, nie na śniadanko, lecz wypożyczyć samochód. Na śniadanko dziwnym trafem to patrzeć nie możemy!!!
Gdy już załatwiliśmy wszelkie formalności, udaliśmy się autem w miejsce, gdzie mogliśmy wyruszyć na szlak, a posiłek postanawiamy zjeść po zejściu.
Przecież to tylko pół godzinki!!! Plus zejście. Damy radę. Poza tym najważniejsza tego poranka była dla nas woda 😉
Początek szlaku jak zauważyliście – lajcik. Hasające żółwie i odrobina roślinności, w większości niestety tak uschnięta jak my tego dnia. Łączyliśmy się w bólu.
Szlak niespodziewanie zmienia swój charakter i zanurzamy się w przyjemnym cieniu. Cóż za ulga – jęzor przynajmniej już nie będzie wisiał do pasa, a może tylko do piersi. Nasze wewnętrzne JA zaczęło nam dziękować i chwalić, że nawet w kryzysowej sytuacji potrafimy się ogarnąć i ukoić spragnione ciało…
Chwalenie wewnętrznego JA szybko zamieniło się w krytykę. Bo cóż z tego, że idziemy w cieniu, skoro jest tak bardzo stromo pod górkę?
Mało tego. Pół godziny już dawno minęło!!! O co chodzi?
Idziemy cały czas lasem, hektolitry potu i nie tylko, wylewamy z siebie niczym odkręcona woda z kranu, a szczytu jak nie widać tak nie widać. Nie ma kogo zapytać, bo nikogo tu nie ma. Kac już przeszedł, pierwszy głód zaczyna pukać do żołądka, woda się kończy, a szczytu nie widać. Patrzę na zegarek i przeliczam, że na Czantorii to już byśmy piwko pili, a tu tylko las wokół nas…
Zmęczeni, upoceni, głodni, niewyspani i nie powiem jacy jeszcze, dopiero teraz uświadamiamy sobie, że przecież Dikeos zdobywamy z poziomu zero, a Czantorię z poziomu około 340 m n.p.m.
I wszystko jest teraz jasne!!!
Bez ”opierdolki” oczywista oczywistość się nie obeszło, bo ”przecież Ci mówiłam”, bo ”mówiłam sprawdź dobrze na mapach”, i tak dalej i tak dalej…
Uszy po sobie, w dyskusję nie wchodzę, bo będzie awantura, ale też bezsensu jednak byłoby się poddawać po godzinnej wspinaczce, więc poszliśmy dalej.
Szczęście takie, że krótko po akcji ”opierdolka” wyszliśmy z lasu i mogliśmy delektować się pięknymi widokami.
”Opierdolka” szybko poszła w zapomnienie w obliczu widoków, które było nam dane zobaczyć, zatem warto było się zmęczyć. Lecz to jeszcze nie Dikeos jak nam się wydawało. Od tego momentu do szczytu dzieli nas jeszcze jakieś 30 do 40 minut, ale na szczęście nie ma już tak ostrych podejść jak na samym początku. Jest wytyczona ścieżka, którą naprawdę bardzo przyjemnie się podąża i co ważne jest delikatny wiaterek na szczycie, co uprzyjemnia wędrówkę w coraz to większym upale.
Jedynym mankamentem w naszym przypadku był brak jedzenia i trzeba było przeprowadzić bardzo poważną rozmowę z głodem, który wręcz już pięściami dobijał się do żołądka. Rozmowa była na tyle konstruktywna, że zrozumiał i dał nam kilka godzin, co pozwoliło na przyjemną penetrację najwyższego punktu na Kosie.
Czy zatem Dikeos jest dla każdego?
To jest trudne pytanie, ale na pewno trzeba mieć minimum kondycji, by chociaż pierwszą, najbardziej stromą i kamienistą część wędrówki pokonać. Czyli tak naprawdę około jednej godziny. Ci co kondycji nie mają, niech dołożą sobie pół godziny. Ten szczyt jest naprawdę do zdobycia, gdyż po wyjściu na przełęcz, to i niemowlak sobie poradzi.
Trzeba jednak pamiętać, by wyjść na szlak bardzo wcześnie rano, dzień wcześniej nie pić zbyt dużo alkoholu, bo to utrudnia delikatnie podejście, wziąć ze sobą więcej wody niż zazwyczaj, jakąś bułę, okulary przeciwsłoneczne, no może jakiś krem z filtrem i dobry humor.
I aparat rzecz jasna 🙂
Skąd wyruszyć?
Najlepiej z miejscowości, która słynie w całej Grecji z jakże aromatycznego syropu cynamonowego, a już wcześniej przez nas pokazaną – ZIA .
Warto pamiętać o dobrym obuwiu, chociaż zaryzykuję tutaj, że i w sandałach da radę. Ale to już bardziej dla wytrawnych górołazów. Trochę kamyka jednak pod nogami jest, więc ryzyko skręcenia kostki będzie podwójne, gdy nie weźmiemy pełnego obuwia.
Wiecie jak to jest – każdy inaczej odbiera góry, więc to co dla jednych jest spacerkiem, dla innych będzie górską wyprawą. Każdy z nas ma swój rozum i odpowiada za swoje czyny sam.
I oczywiście pamiętamy, że wchodzimy z poziomu morza a realny czas wejścia to minimum dwie godziny.
Nie 30 czy 40 minut 🙂 🙂 🙂
Także ten tego…
Mówi się, że gdy jesteś na Kosie, a nie zdobyłeś Dikeos, to tak jak byś nie był na Kosie.
Naszym zdaniem to punkt MUST SEE, tym bardziej nie oszukujmy się, Kos nie plasuje się w pierwszej trójce najładniejszych greckich wysp, więc tym bardziej polecamy zdobycie Dikeos.
Oczywiście nie umniejszamy wyspie, bo nam to prawie wszędzie się podoba, a greckie klimaty są dla nas jak balsam dla duszy.
I tym miłym podsumowaniem kończymy nasz kolejny wpis z wyspy Kos, a Ciebie zachęcamy, jeśli do tego momentu dotarłeś, abyś nie omieszkał/a połazić po greckich górkach, a jeszcze do tego jak zostawisz tu komentarz, to już w ogóle będzie elegancko.
A na koniec jeszcze kilka widoczków 🙂
Jeśli podobał Ci się ten wpis i uważasz, że wniósł realną wartość do odwiedzin tego miejsca, to zapraszamy do wsparcia naszego bloga i polubienia naszego facebooka. Będzie to dla nas sygnał, iż wykonujemy dobrą i przydatną pracę 🙂
A.D.2019